Rorate caeli...

Rorate caeli...

W ciszy. W mroku przedświtu, rozpraszanym jedynie światłem świec i lampionów. W resztkach snu, otrząsając z siebie ostatki pozostawionego na zewnątrz, grudniowego ziąbu. W skupieniu. W oczekiwaniu – och tak, nade wszystkim w pęczniejącym od podskórnej radości oczekiwaniu. Na tych jedynych w swoim rodzaju Mszach, odprawianych w tylko w czasie adwentu: na roratach.


Zwanych tak od siedemnastowiecznego hymnu, parafrazującego tęskne wersy proroka Izajasza i często śpiewanego na otwarcie roratnich liturgii: „Rorate caeli desuper et nubes pluant iustus”. Czyli – jak w doskonale znanym, pięknym polskim tłumaczeniu nieznanego autorstwa: „Niebiosa, rosę spuśćcie nam z góry, Sprawiedliwego wylejcie chmury”. Więc czekaliśmy cały grudzień. Na ożywiającą rosę. Na odrodzenie słońca, które nie zna, co zachód. Na Niego.